Powstanie partii Ziobry to jedna z najlepszych wieści w polskiej polityce od lat
Mamy wyjątkowo piękną jesień Anno Domini 2011. Od września niemal bez przerwy świeci słońce, PiS przegrał wybory, sejm zliberalizował się nieco w porównaniu z poprzednią kadencją, ba nawet sam Donald – „Premier małych kroków” – Tusk nieśmiało bąknął coś półgębkiem o reformach. Jednak najwięcej radości, może poza politologiem Biedroniem, który wypalił że „Konwent Seniorów to jest zebranie najważniejszych, najstarszych posłów w parlamencie. Nie!?” sprawił mi Zbigniew Ziobro prowokując Kaczyńskiego do tego, żeby wyrzucił go wraz z euro-towarzyszami z PiSu.
Marcin Celiński. Jednak sam fakt, że na zdominowanej przez PiS narodowej prawicy pojawiła się, realna jak się wydaje, a nie wirtualna (patrz „Bielan zabrał kody” i cały projekt PJN) konkurencja sprawia, że nawet agnostyk miałby ochotę z radości dać na mszę w kościele Rydzyka czy Sławoja – Głódzia. Nie dziwi jednak czemu w kościołach nie grają Te Deum, czemu ojciec dyrektor nie wyklucza, że w rozłamie w PiS pazury maczał sam „Zły” – raczej nie ten od Tyrmanda, choć jego też nie można wykluczyć (chyba, że jest z PiSu, bo tam niczego, z wyjątkiem Prezesa, wykluczyć się nie da). Podzielona prawica, przynajmniej na cztery lata, o ile Ziobro utrzyma swój klub i będzie w stanie wraz z Kurskim efektywnie sterować nim z brukselskiej emigracji, wraca do starej tradycji zajmowania się samą sobą i udowadniania kto jest prawicą prawdziwszą, a kto zdrajcą i odszczepieńcem. Zaczęło się od pełnego hipokryzji festiwalu deklarowanej „jedności”, który był tak naprawdę wyłącznie próbą sprowokowania przeciwnika. Na prawicy trzeba być ofiarą, ważne, żeby móc pokazać „rany”, „my chcieliśmy dobrze, ale oni…”. To rytuał, ale istotny bo ważne jest kogo w ostatecznym rozrachunku wyborcy uznają za zdrajcę, czy Ziobrę, który opuścił Prezesa, czy Prezesa, który pozbył się bez powodu swojego potencjalnego następcy, „ostatniej nadziei białych”.
Konkurencja na prawicy oznacza prawdopodobnie bezpardonową walkę o to komu przypadnie w udziale miejsce przy prawej ścianie (obaj liderzy nie mają potencjału by wyjść na środek). Smoleński come back PiSu (play it again, Sam) podczas wyboru marszałka i debaty nad kandydaturą Ewy Kopacz zrobił wielkiego susa w tym kierunku, przekreślając (znów) dorobek całej umiarkowanej kampanii wyborczej. Ale przecież trzeba było pokazać niedowiarkom przy kim „Ewangelia Smoleńska”, a przy kim jedynie nędzne apokryfy.
Kiedy raduje się nową inicjatywą Ziobry nie przemawia przeze mnie (wyłącznie) złośliwe schadenfreude. Nie chodzi tylko o przyjemność oglądania dwóch niedawnych najbliższych sojuszników, ojca i syna niemalże w IV RP poczętych, próbujących się wzajemnie politycznie wykończyć, ujawniając wzajemne błędy i słabości. Wiwatów na cześć Ziobry nie wydobywam z siebie dlatego (wyłącznie), że stworzył problem dla partii Kaczyńskiego, silnej przecież, ale względnie niegroźnej zamkniętej w swoich „Okopach Świętej Trójcy” i smoleńskich bunkrach, bez żadnych szans na przejęcie władzy w powoli acz skutecznie modernizującym się, także obyczajowo, kraju.
Zapalonym kibicem Ziobry jestem dlatego, że jeśli Szeryf wraz ze swoją drużyną utrzymają się wystarczająco długo na powierzchni, to nie tylko bezpośrednio odbiorą partii-matce część głosów, ale z całą pewnością zmuszą też PiS do walki o najtwardszy elektorat, a więc osłabią go dodatkowo utratą bardziej centrowych (są tam tacy jeszcze?) wyborców. PiS jest partią fatalną dla polskiej demokracji nie dlatego, żeby chciał ją zlikwidować – bo nie chce (jeśli już to wymontować z niej liberalne „bezpieczniki”), ale dlatego, że swoją obecnością, antysystemowością niszczy zupełnie polski dyskurs i jakość polityki. Nie sposób na poważnie zajmować się budżetem czy polityką europejską kiedy Kaczyński ogłasza Polskę kondominium rosyjsko-niemieckim. PiS zwalnia z wszelkiej odpowiedzialności PO. Dopóki PiS jest silny polska polityka zamienia się w misję ratunkową Polski przed Kaczyńskim, z Donaldem Tuskiem na mostku kapitańskim (stąd przede wszystkim jego bezprecedensowa druga kadencja jako premiera). Słaby PiS oznacza, że nikt już, może poza Waldemarem Kuczyńskim, nie będzie grał larum z powodu takiej czy innej wypowiedzi jej lidera. Nie sposób równie poważnie traktować pretendenta do władzy i partii kilkunastoprocentowej. Nie znaczy to bynajmniej, że automatycznie podniesie się jakość debaty i że realnie zaczniemy egzekwować na politykach elementarną odpowiedzialność za słowa i czyny, ale pojawi się przynajmniej taka szansa. I po kilku latach jazdy polityczną kolejką górską przesiądziemy się może do jakiegoś bardziej stabilnego pojazdu.