„Idzie antykomuna” to manifestacja narodowców w Łodzi z okazji 13 grudnia. W większości młodzi ludzie, którzy PRL znają z książek i filmów manifestują pod hasłem „Raz sierpem, raz młotem, czerwoną hołotę”. Ta aktywna walka z komunizmem mogłaby niektórym wydać się nieco spóźniona. Ale malkontentów ruch narodowy nie potrzebuje. Brzydzi się nimi.
Wprawdzie we Wrocławiu grupa spod znaku mieczyka postanowiła zaznaczyć swoją obecność na spotkaniu poświęconemu pamięci Tadeusza Mazowieckiego, ale skala zainteresowania jego osobą przerosła moje oczekiwania. Żeby wyjść naprzeciw historycznym zainteresowaniom młodych antykomunistów przygotowałem 24 wydrukowane na redakcyjnej drukarce reprodukcje plakatu z Premierem. Jeden nakleiłem na książkę, jaką dostaliśmy od niemieckich liberałów (duży format, twarda oprawa, idealny zamiennik dla teczki, coby się Premier nie pogniótł), co okazało się z perspektywy czasu błędem równie dużego co książka formatu.
Moja obecność bardzo ożywiła manifestujących. Narodowcy nerwowo reagują na nieswoje historyczne narracje, także robią co mogą, żeby usunąć je z pola swojego widzenia. Ponieważ nie chciałem wprowadzać jeszcze większej nerwowości w szeregi patriotycznie nastawionej młodzieży wmieszałem się w tłum celem obserwacji uczestniczącej. Widać było dużo młodych, z wyglądu zupełnie zwyczajnych, nie tylko łysych w dresach.
Kiedy – stojąc z boku – rozdałem kilka plakatów maszerującym w kolumnie, narodowa straż postanowiła wykonać manewr obronno-zaczepny i odepchnąć mnie od marszu. W zamieszaniu, jakie powstało, jakiś zdeterminowany fan Mazowieckiego wykonał „lamparci skok” i wydarł mi książkę razem z pozostałymi plakatami. Plakaty rozumiem, prawdziwy fan musi wytapetować sobie pokój swoim bohaterem. Ale po co mu była książka? Jak wiadomo lepiej być martwym niż czytać.
Powodowany małostkowością zwróciłem się do stojącego tuż obok radiowozu. Zamiast cieszyć się, że plakaty komuś posłużą, że staną się dla narodowców cenną pamiątką, poprosiłem policjanta, żeby pomógł mi je odzyskać. Trzeba przyznać, że jak na stróża prawa przystało wykazał się on refleksem i odpowiedzialnością kierując mnie, co powinno być przecież dla mnie od początku oczywiste, do straży marszowej. Zamiast przyjąć dobrą radę mądrego człowieka ja głupio upierałem się, że potrzebny jest natychmiastowy pościg, czym sparaliżowałem akcję policji, ponieważ jak się okazało, trafiłem pechowo na radiowóz dowódcy. Po kilkunastu minutach z miłą parą policjantów pojeździliśmy sobie po centrum próbując przeciąć trasę marszu.
Wyłowienie czytelnika liberalnej literatury z tłumu narodowców okazało się trudniejsze niż można było przypuszczać, także zrezygnowałem z dalszych wycieczek. I tak narzucałem się narodowcom ze swoją obecnością, nadużywanie ich cierpliwości byłoby zwyczajnie niekulturalne, a jak wiadomo w tym środowisku dobre maniery to podstawa.
Całe wydarzenie przekonało mnie, że Mazowiecki ma oddanych fanów także w najmniej oczekiwanych miejscach i że policja na takich imprezach w zasadzie jest zupełnie niepotrzebna, może tylko wchodzić w drogę straży marszowej. W zasadzie należałoby pomyśleć o stałym zastąpieniu ochotniczymi hufcami narodowców patroli policji, która mogłaby oddać się istotniejszym zajęciom, natomiast środowiska narodowe, karne, dobrze zorganizowane, którym nieobce jest także stosowanie środków przymusu bezpośredniego z całą pewnością zadbałyby o to, żeby Polska była tak zdyscyplinowana jak ich kolumna marszowa.
Nieco dłuższa wersja tego tekstu ukazała się na blogu „Polityki”