Polityka społeczna z pozoru wydaje się tematem od którego liberałowie powinni się trzymać z daleka. Pachnie rozdawnictwem budżetowych pieniędzy, a to jak wiadomo liberałów brzydzi najbardziej. I słusznie. W Polsce marnowane są gigantyczne sumy na świadczenia socjalne, które jedynie konserwują stan aktualny – co jest wygodne zarówno dla klientów pomocy społecznej jak i tę pomoc rozdzielających urzędników – ponieważ niczego się od nich nie wymaga.
Trzeba wyraźnie oddzielić tych, którzy w żaden sposób nie mogą być samodzielni i zależni są od pomocy z zewnątrz: samotnych matek z kilkorgiem dzieci, ludzi zbyt niedołężnych lub schorowanych, żeby podjąć jakąkolwiek pracę od tych, którzy z utrzymywania się kosztem innych uczynili swój styl życia. Tzw. „socjal” stanowi łatwe źródło dochodu dla setek tysięcy zdrowych i zdolnych do pracy, którzy zresztą często dorywczo lub nawet na stałe pracują na czarno pozbawiając państwo rocznie kilkunastu miliardów złotych. Politykę społeczną należy rozumieć w wypadku tych ludzi jako, po pierwsze, koło ratunkowe, które pomaga im przetrwać trudniejszy moment w życiu, po drugie jako inwestycję. Państwu bardziej opłaca się zainwestować w ich przeszkolenie czy sfinansowanie stażu niż potem całe życie utrzymywać, tracić na ich pracy na czarno czy zejściu na drogę przestępstwa.
W polityce społecznej potrzebna jest kalkulacja zysków i strat, kryteria efektywnościowe, zmniejszenie biurokracji, założenie a następnie realizacja konkretnych celów, praca indywidualna z klientem (a nie petentem), outsourcing – państwo może tylko ustalać założenia i mierzyć efekty, ale nie musi samo znajdować ani tym bardziej dawać pracy.
Nawet najbardziej wyprany ze współczucia Gordon Gekko (patrz film Wall Street), który myśli wyłącznie o tym jak ograniczyć daniny na rzecz państwa powinien być zainteresowany polityką społeczną. Klasa średnia, biznes, liberałowie muszą się nią zająć bo inaczej ktoś zajmie się nią za nich. Myślenie, że w demokracji możliwe jest trwałe zmarginalizowanie dużej grupy, która nie upomni się o swoje w ich mniemaniu prawo jest utopią – prędzej czy później to nastąpi, z rezultatem bardzo niekorzystnym dla „cichej mniejszości”, która ze swoich niemałych podatków utrzymuje to państwo.
W erze kurczących się zasobów, a zwłaszcza wobec trendów demograficznych, które nie pozostawiają złudzeń, że w ciągu 20 lat jeszcze nigdy tak niewielu nie będzie pracować na tak wielu, tym bardziej palącym staje się problem polityki społecznej – albo zdecydowanie podniesie się jej efektywność i więcej ludzi znajdzie się na rynku pracy albo czeka nas drastyczna podwyżka podatków bądź cięcia i tak niewysokich świadczeń – w zależności od tego która grupa – beneficjentów czy płatników okaże się silniejsza w demokratycznej rozgrywce.
Liberalna polityka społeczna nie jest rzucaną żebrakowi jałmużną, daniną płaconą biedakom za to, że nie wychodzą na ulice. Jej celem jest wyjście jednostki z zależności, dania jej szansy na zmianę swojego życia, zachowanie godności i szacunku do siebie. To opłaca się wszystkim. Istnieje alternatywa dla prostego: „ciąć” czy „dosypywać”. Piszemy o tym w IX numerze „LIBERTÉ!”.