Unia Europejska jest neurotyczką. „Ciągle coś czuła, analizowała, co czuje, dlaczego tak czuje, co oznacza jej uczucie, dlaczego analizuje, co analizuje, że czuje, i czy na pewno to czuła, co analizowała”. Ten cytat z „Ości” Ignacego Karpowicza pasuje jak ulał do dylematów, w jakich pogrąża się Unia w dobie kryzysu. To, niestety, nie świadoma refleksja, ale raczej dość bezproduktywna obsesja. Taka koncentracja na sobie jest z jednej strony smutnym przejawem prowincjonalizmu, w jaki popada nasz kontynent, jakby ignorując wyłaniający się nowy światowy ład, a z drugiej strony dobrze znaną nam z historii europejską arogancją. Kurczowe trzymanie się myśli, że środek świata wciąż znajduje się gdzieś między Londynem, Paryżem i Berlinem. Ten czas minął bezpowrotnie.
Unia Europejska jest bez wątpienia ciałem politycznym. Metodologiczne spory o to, ile ma w sobie z federalnego państwa, a ile z organizacji międzynarodowej, choć dla teoretyków z pewnością zajmujące, są w gruncie rzeczy drugorzędne. Unia Europejska nie grozi utratą suwerenności, jak straszą pogrążeni w XIX w. nacjonaliści, ale jest szansą na jej częściowe choć odzyskanie. Kryzys pokazał naocznie, jak bezsilne są wobec niego pojedyncze kraje europejskie.
Politykę europejską należy zacząć realizować nie w Brukseli, ale w Pradze, Paryżu i Warszawie. Przekonać własne społeczeństwa do tego, że dziś w interesie nas wszystkich jest w kwestiach strategicznych myśleć i działać po europejsku, a nie po czesku, francusku i polsku. Kiedy rynek, komunikacja, kultura, ale również terroryzm, inwigilacja i rywalizacja o zasoby mają wymiar globalny, Europa musi również mieć globalne ambicje i korzystać ze swojego potencjału. Podzielona pozostanie przedmiotem, a nie podmiotem międzynarodowej gry.
Niestety, politycy wybierani w narodowych wyborach są kiepskimi adresatami tych żądań. W ich interesie jest pozostawienie jak największych kompetencji dla siebie. Ich przywództwo ma ograniczony następnymi wyborami horyzont. Potrafią płynąć niesieni falą, ale nie wyznaczą kursu na przyszłość, nawet jeśli wiedzą, że to konieczne.
Dlatego zadanie wymyślenia Europy na nowo spoczywa na intelektualnych elitach, które do swojej wizji będą umiały przekonać rzesze współobywateli. Zamiast czekać na księcia na białym koniu, zacznijmy stwarzać warunki do koniecznych zmian – zanim nie okaże się, że naszą jedyną szansą jest czekać na cud.
Europa musi odkryć, na czym polega jej racja stanu. Europa potrzebuje swojego Hobbesa i Machiavellego, Kissingera i Brzezińskiego. Dopiero definiując nasze interesy jako Europejczyków połączonych w politycznej wspólnocie, zrozumiemy wynikające z nich zobowiązania oraz szanse. Stworzymy wizję, którą będzie można przełożyć na działanie. Jeśli dziś, kiedy odchodzi ostatnie pamiętające II wojnę pokolenie, nie znajdziemy dla Unii Europejskiej nowej racji bytu, rację będzie miał Mao Tse-tung mówiący o Europie jako o „małym półwyspie na zachodzie”.
Europa musi dorosnąć, skończyć z nużącym introwertyzmem, dostrzec świat wokół i zacząć wreszcie decydować sama o sobie.
Europo, sapere aude!